Czy setki firm usługowych muszą upaść z powodu zmiany oficjalnej interpretacji prawa i niespodziewanego żądanie opłacenia składek ZUS od pensji z kilku lat? Nie, nie muszą. Rozwiązaniem jest abolicja. To optymalne wyjście: firmy przetrwają, a państwo otrzyma podatki od ich działalności. Alternatywą jest likwidacja firm, pojawienie dużej grupy bezrobotnych i brak wpływów do kasy państwa – bo zaległych składek i tak nie da się odzyskać.
Skala problemu jest bardzo duża. Zmiana interpretacji przepisów dotyczących odprowadzania składek ZUS od umów-zleceń (tzw. ozusowanie) dotyczy długiego okresu – od 2008 do 2016 r. To setki tysięcy umów na kwoty liczone w dziesiątkach milionów złotych. Szanse na uzyskanie od nich składek są dziś czysto iluzoryczne, natomiast zagrożenie licznymi upadłościami firm i zwolnieniami pracowników – bardzo duże. Stąd jedynym sensownym rozwiązaniem jest abolicja połączona z doliczeniem lat przepracowanych na umowach-zleceniach do okresu składkowego.
Jak powstał problem
Za ten bałagan odpowiada wyłącznie państwo. Źródłem dzisiejszych kłopotów było wprowadzenie przepisu, że ozusowaniu podlega pierwsza umowa-zlecenie. Każda kolejna nie podlegała już obowiązkowi ubezpieczenia społecznego. Jednoznaczna interpretacja prawa w tym zakresie została wielokrotnie potwierdzona przez ZUS – zarówno w wydawanych interpretacjach, jak i w protokołach pokontrolnych w firmach. Wydawało się, że nikt nie ma wątpliwości – zarówno wobec tzw. ugruntowanej praktyki stosowania prawa, jak też intencji ustawodawcy.
Sytuację pogłębiało prawo zamówień publicznych, które dopiero w 2014 r. umożliwiło waloryzację kontraktów z jednostkami publicznymi, gdy następowała zmiana płacy minimalnej, stawki VAT lub składek ubezpieczeń społecznych. Do tego czasu brak możliwości przełożenia rosnących kosztów na klientów kupujących usługi skutkował systematycznym eliminowaniem umów o pracę, skokowym wzrostem liczby umów-zleceń (aż do 1,3 mln w 2015 r.) i dramatycznym obniżaniem płac pracowników najmniej zarabiających, często znacznie poniżej płacy minimalnej.
Należy wreszcie otwarcie powiedzieć: to nie przedsiębiorcy nie chcieli płacić godziwych stawek pracownikom, ale ich klienci – urzędy państwowe, sądy czy ministerstwa. Skala placówek zaniżających koszty roboczogodziny była tak zatrważająca, że zmusiła pracodawców do publikacji ich nazw. Lista wstydu powstała właśnie po to, by ukrócić praktyki zaniżania stawek w zamówieniach publicznych.
Niestety, największymi beneficjentami tak skonstruowanego prawa byli zamawiający usługi, zwłaszcza sektor administracji rządowej i samorządowej. Korzystając z obowiązku wybierania ofert z najniższą ceną – ustalonego w prawie zamówień publicznych – stosowano coraz niższe stawki za roboczogodzinę, które osiągały niebezpiecznie niski poziom 5 zł, a czasem nawet 3 zł.
Za: www.rp.pl, 4.09.2017, Arkadiusz Pączka więcej tutaj